Nouadhibou/06.12.2011r./
Kilka dni w królestwie Maroka i świat wydaje się znacznie bardziej kolorowy – bez względu na to czy jest to pierwsza czy kolejna wizyta w tym arabskim kraju.
Przeplatające się ze sobą smaki, zapachy, kolory, muzyka, nawoływanie z minaretów na modlitwę, nawoływanie sprzedawców, gwar i ścisk uliczny przyprawiają czasem o zawrót głowy…ale to właśnie przyciąga turystów jak magnes.
Każdemu kto zastanawia się który z krajów Afryki Północnej odwiedzić, polecam ten magiczny zakątek. Miłośnicy gór, morza, zakupów, arabskiej architektury, delektowania się niesamowicie słodką zieloną herbatą z dodatkiem (a raczej głównym składnikiem) mięty lub selimiji (nazwa arabska) nie będą się tu nudzić.
Rezerwując bilety z odpowiednim wyprzedzeniem u tanich przewoźników, można praktycznie za niewielką kwotę przylecieć do Marrakeszu – „czerwonego” miasta, z pięknym murem obronnym, który otacza medinę na tle palm, pustyni i najwyższych wzniesień gór Atlasu.
Nasza droga jednak – jak na afrykańską przystało – była bardziej skomplikowana. Pierwszym etapem było przejechanie dystansu 450 km z Nouadhibou do Dakhli na terytorium Sahary Zachodniej (republika okupowana przez Maroko). Wynajęliśmy prywatną taksówkę – cena do najniższych nie należała, ale mimo ok. 2 godzinnego postoju na granicy, zdążyliśmy na nasz wieczorny lot do Casy (powszechnie stosowany skrót od Casablanki).
Samo przekraczanie granicy mauretańsko-marokańskiej jest godne odnotowania. Co najmniej 9 punktów kontroli policji, żandarmerii wojskowej i tak na zmianę. Szczegółowa kontrola bagaży – dotyczy wszystkich – dużym powodzeniem cieszą się apteczki podróżne i kosmetyczki. Dokładnie listek po listku sprawdzane są posiadane przez nas leki.
Pojazdy dodatkowo poddawane są skanowi promieni RTG – wszystko to w celu wykrycia ewentualnej próby przemytu narkotyków. Trudno się dziwić – faktycznie droga przerzutu często wiedzie przez Mauretanię.
Po wypełnieniu, oglądnięciu i podbiciu „milionów” świstków, karteczek i innych papierków ruszamy w dalszą trasę. P.S. Na granicy są tzw. „wypełniacze karteczek” – za opłatą w wysokości 5 MAD od osoby, wypełniają fiszki wjazdowe i wyjazdowe z królestwa Maroka.
Sahara Zachodnia, zgodnie z nazwą nie zaskakuje – piękna, prosta droga wiedzie przez pustynię przez setki km. Od czasu do czasu pojawia się stacja benzynowa wraz z hotelem otoczonym palmami – wygląda to dość abstrakcyjnie na tym pustkowiu.
Po kilku godzinach docieramy do Dakhli, położonej podobnie jak Nouadhibou na wąskim półwyspie. Wieczny wiatr sprawia, że jest to jedno z najlepszych miejsc do uprawiania windsurfingu. Mauretańscy kierowcy, o ile nie posiadają specjalnego zezwolenia, nie mają prawa wjazdu do miasta i zatrzymują się przed jego granicami przy posterunku policji.
Tak też było i w przypadku naszego kierowcy, który jednak nas nie porzucił, ale znalazł nam i opłacił petit taxi do lotniska. Kilka godzin później znaleźliśmy się w Casablance, gdzie ze względu na oszczędności spędziliśmy uroczą noc na lotnisku, czekając na pociąg o godz. 4.00 rano.
Kolej marokońska – nie odbiega standardem od naszej rodzimej – wyglądem i ceną za przejazd, ale jeździ zgodnie z rozkładem – za co należy jej się duży plus. Oczywiście, żeby nie było zbyt pięknie, w drodze powrotnej nasz pociąg na lotnisko postanowił przyjechać z 50 min. opóźnieniem, więc nie mając zbyt wiele czasu postanowiliśmy pojechać jedną taksówką (koszt 30.00 EUR!) ze spotkanymi na dworcu Szwajcarką i Turkiem mieszkającym w Paryżu.
Cały trud i zmęczenie po podróży zniknęło w momencie dotarcia na plac Jamaa el Fna – dzięki nieskończonym ilościom świeżo wyciskanego soku z pomarańczy (w przyjemnej cenie 4 MAD za szklankę, tj. ok 1,60 zł), kawy i wspomnianej herbaty z miętą, a przede wszystkim dzięki spotkaniu z naszymi przyjaciółmi z Krakowa :-).
To dzięki nim powstało hasło „Marrakeshingu” (jak dla mnie to nawet Marra-cashingu) – całkowicie odpowiadające stylowi spędzania czasu – spacery i targowanie się w labiryncie niekończących się suków z przerwami to na herbatkę, to na kawę (a najlepiej od razu jedno po drugim), to na soczek, to na orzechy, to na daktyle lub słodycze obtoczone gęstym karmelem lub miodem, to na ciepły posiłek (tajin, couscous, schwarma – w każdej z możliwych odmian + zupa harira).
Szybko doszliśmy do wniosku, że dobrze, że tych wszystkich pyszności nie ma w Mauretanii, bo wrócilibyśmy o kilka kilo ciężsi. Oprócz „Marrakeshingu”, zwiedzaliśmy również ogrody, pałace, byliśmy w Agadirze, a co odważniejsi wybrali się w ośnieżone góry.
Drodzy Przyjaciele, Drogi Grzegorzu – za te kilka niesamowicie miłych dni serdecznie Wam dziękuję.
Teraz czas na powrót do pracy, czekają nas intensywne 2 tygodnie.
Do usłyszenia wkrótce – jak zawsze Inshallah :-).
[nggallery id=6]
7 grudnia 2011
A ja Wam dziękuję za pyszną mikołajkową przesyłkę prosto z placu, dzięki której powróciły marokańskie wspomnienia. Jak miło zobaczyć zdjęcia tych miejsc, w których się własną stopę postawiło!!
8 grudnia 2011
Dodajmy, że przesyłkę mikołajkową dostarczoną jeden dzień przed właściwym terminem dotarcia czerwonego, grubego pana ;-).
7 grudnia 2011
Stóp co prawda nie stawiałam, ale orzeszki chrupałam, więc też dziękuję za przesyłkę dla Ivett… I za pokarm dla wyobraźni dzięki opisom i zdjęciom 🙂
8 grudnia 2011
Miałam nadzieję, że Ivette się podzieli..Mój posłaniec wyposażony tylko w ograniczony bagaż podręczny mógłby mocno zaprotestować wobec większej i cięższej przesyłki 😉
8 grudnia 2011
Ha! Zawsze się zwala winę na najniższych w hierarchii – posłańcowi nie zaproponowano „cięższej przesyłki” ale należy założyć, że odmówiłby. A właśnie, że nie! Bo wtedy mógłby z przesyłki uszczknąć coś dla siebie :D.
8 grudnia 2011
A ja nic nie dostałem! Zapamiętam! 😉
8 grudnia 2011
Mi zostało tylko oglądanie zdjęć 🙂 Orzeszków niet!!! Ale mimo to serdecznie pozdrawiam.
8 grudnia 2011
Będę musiała się jakoś wykupić z tych orzeszków po powrocie..Pozdrawiam Was ciepło!
8 grudnia 2011
Nie wiem, czy Ci się to uda 😉
8 grudnia 2011
Niemożliwie, że wszyscy byliśmy wiewiórkami w poprzednich wcieleniach!! Z przykrością informuję, że orzeszki się skończyły dwa dni temu:-(